Smrodek dydaktyczny. „Soundwork” Wojtka Blecharza

Sebastian Smoliński / 9 lis 2016
Źródło: zdjęcia promocyjne Teatru Rozmaitości, fot. Krzysztof Bieliński

Źródło: zdjęcia promocyjne Teatru Rozmaitości, fot. Krzysztof Bieliński

Soundwork to poniekąd idealny tytuł spektaklu, w którym jeden z najpopularniejszych kompozytorów młodego pokolenia, Wojtek Blecharz, dzieli się z widzami i słuchaczami swoją pasją do odkrywania, wybebeszania, rekonstruowania i wydobywania dźwięku – z tradycyjnych instrumentów i nie tylko. Soundwork brzmi wystarczająco enigmatycznie, by potencjalny uczestnik wieczoru w TR Warszawa uznał, że oto szykuje się coś wystrzałowego (jakiś nowy Kraftwerk?), a zarazem dość konkretnie, by naprowadzić nas na podsuwany przez artystę temat przewodni: pracę z dźwiękiem. Kompozytor, łączący polskie wykształcenie z doktorancką przygodą w San Diego, to muzyczny i intelektualny kosmopolita wysokiej próby: nie boi się łączenia modnych prądów akademickich (np. studia nad traumą) z klasycznymi formami (opera) lub też autobiograficznej podszewki z częściowo eksperymentalną formą.

Soundwork nie jest jednak kolejnym utworem skrojonym pod gust progresywnych melomanów. Całość układa się, niestety, w poczciwe warsztaty dla nie do końca wtajemniczonych – dla tych, którym trzeba pokazać, czym są rytm, melodia, dynamika, ba, czym jest (a raczej może być) sama muzyka. Jako upadły miłośnik-amator muzyki klasycznej i jazzu, który do dziś nie nauczył się czytać nut, a na co dzień zajmuje się raczej obrazami niż dźwiękami, uwierzyłem, że Soundwork jest właśnie dla mnie i w przystępny sposób wprowadzi mnie w świat Blecharza. Jakim rozczarowaniem było to, że tak zdolny i inspirujący kompozytor nie uwierzył w możliwości widzów i tzw. szarych słuchaczy. Zamienił potencjalnie intrygujący elementarz tropów i dźwiękowych śladów w dłużący się wykład o podstawach tak podstawowych, aż nasuwa się pytanie: kto stępił Blecharzowi pazurki? Czyżby on sam sobie?

biel8855

Paweł Smagała, fot. Krzysztof Bieliński

Nad przedstawieniem unosi się niepotrzebny dydaktyczny smrodek, jakby stworzył go zafiksowany na punkcie propedeutyki, życzliwy nauczyciel. Skanując widownię podczas spektaklu, bez problemu można było dostrzec na niej bardzo młodych słuchaczy, którzy przyszli w towarzystwie kilkukrotnie starszych opiekunów – może więc familijny charakter przedsięwzięcia jest jego cnotą, a nie wadą? Trudno jednak nie kręcić nosem, kiedy w scenie o istocie rytmu jeden z aktorów – zwinny i charyzmatyczny Paweł Smagała – przybliża wycinek historii muzyki, wspominając, jakżeby inaczej, o kontrowersyjnej premierze Święta wiosny i roli rytmu u Strawińskiego (czemu towarzyszy wykonywana przez aktorów aranżacja fragmentu baletu). Nie sposób już stwierdzić, czy to bardziej słuszny nawyk czy komunał, by przy okazji uderzania w bębny wspominać o tym akurat utworze, jakoby założycielskim dla myślenia o rytmie w XX wieku. Jeśli jest to wykonana dla nas przez twórców praca z dźwiękiem, to w zbyt dużym stopniu powiela pracę organiczną Cioci Jadzi – legendarnej popularyzatorki muzyki poważnej, która rozgościła się w instytucji z założenia szacownej, czyli w Filharmonii Narodowej. W TR Warszawa natomiast jest chyba wciąż miejsce na autentyczne szaleństwo i poznawczy eksces, zrywający z kanoniczną wykładnią.

Blecharz stanął niewątpliwie przed trudnym zadaniem. Chciał opowiedzieć o różnych wymiarach dźwięku w formacie niespełna dwugodzinnego przedstawienia teatralnego, w którym to nie napisane uprzednio utwory muzyczne prowadziłyby opowieść, ale aktorzy – niezawodowi muzycy – tworzący różne układy dźwiękowe na oczach publiczności. Jak wskazuje na stronie teatru sam Blecharz: „W pracy nad spektaklem w TR Warszawa staram się przekazać aktorom swoją praktykę dźwięku. Służą temu improwizacja, kompozycja, budowanie instrumentów czy wydobywanie muzyczności z przedmiotów, które z pozoru jej nie mają”. Soundwork podważa opozycję między muzyką a praktykami dźwiękowymi, wskazując, że na pewnym poziomie ta pierwsza jest tylko skonwencjonalizowaną i zinstytucjonalizowaną wersją tych drugich.

Wszystkie metody, o których wspomina kompozytor i reżyser w jednej osobie, faktycznie pojawiają się na scenie. Tworzą coś na kształt teatralnego potpourri – wiązanki epizodów poświęconych poszczególnym tematom i problemom. To, że taka wiązanka nie do końca przekonuje, nie tworzy porywającego lub choćby pozostającego w pamięci przedstawienia, wiąże się z wybraną przez Blecharza ramą narracyjną. Reżyser nie poświęca dość uwagi, by obudować warsztaty dźwiękowe spójnym i pomysłowym performansem, nie wykorzystuje też środków scenicznych w taki sposób, by znaleźć teatralny ekwiwalent swoich działań w obszarze dźwięku (albo by zbudować choćby środowisko, które podkreślałoby specyfikę i fakturę poszczególnych zdarzeń dźwiękowych).

biel9224

Maja Wachowska, fot. Krzysztof Bieliński

W Soundwork udało się mimo wszystko stworzyć kilka świetnych scen. W obiecującym otwarciu, rozegranym przy zgaszonym świetle z użyciem fosforyzujących kijów-włóczni, ośmiu aktorów wystukuje rytm gromadząc się wokół instrumentu będącego odpowiednikiem rytualnego naczynia. Taka inicjacja sugeruje, że Soundwork będzie miał wymiar quasi-szamański, że zabierze słuchających widzów w przestrzeń rządzącą się własnymi zasadami. Częściowo ta obietnica zostaje spełniona, zwłaszcza w trzech odsłonach w drugiej części spektaklu. W jednej z nich obserwujemy „koncert electro” rozgrywany na instrumentach-samoróbkach, w drugiej popisowe solo Mai Wachowskiej, wykonującej całym ciałem utwór na kocioł. Nieopodal kontrolowanego przekroczenia spod znaku Warlikowskiego i Jarzyny sytuuje się też zamykający przedstawienie taniec z udziałem całej ekipy aktorskiej – zgrabne połączenie klubowego transu z naładowanymi seksualną energią interakcjami pomiędzy poszczególnymi wykonawcami.

Te intensywne momenty wyglądają jednak na składankę ulubionych numerów Blecharza i nie pracują na rzecz – zapewne celowo wątłej – dramaturgii przedstawienia. Podobnie jak w przypadku swego debiutu operowego, Transcryptum z Teatru Wielkiego-Opery Narodowej, Blecharz wszedł na obszar, gdzie nie da się uciec od narratywizacji doświadczeń dźwiękowych – co nie oznacza oczywiście automatycznie podporządkowywania ich przebiegowi fabularnemu. O tym, co dzieje się w poszczególnych scenach Soundwork dowiadujemy się bez ustanku – a to z ust aktorów, a to z wszędobylskich napisów wyświetlanych wraz z projekcjami. Dydaktyczna rama, wyjaśniająca podstawowe zjawiska i prowadząca nas za rękę podczas spektaklu, kieruje się jednak logiką kolejnych, odrębnych od siebie tematów lekcji, a nie progresji (emocjonalnej, konceptualnej, tematyczno-dramatycznej), która mogłaby podtrzymać naszą uwagę przez niemal dwie godziny. Soundwork aż kipi od różnych atrakcji i wątków (pojawia się np. materiał z arabskim mężczyzną wykonującym pieśń w zniszczonym Aleppo, utwór na kieliszki, wspólne granie z publicznością, wyposażoną m.in. w słoiki z suchą ciecierzycą), ale zebrane razem jawią się jako niepowiązane ze sobą zalążki bardziej porywających pomysłów.

Spektakl z TR Warszawa opakowuje ponadto zaskakującą (dla przygodnego słuchacza) formę dźwiękową w tradycyjną siatkę pojęciową. Blecharzem kierował przymus eksplikacji, odbierający niektórym zabiegom energię i rację bytu. Soundwork, paradoksalnie, opiera się na podwójnej nieufności: do dźwięku jako samowystarczalnego narzędzia narracyjnego i do obrazu jako medium zdolnego zacnie współgrać z nawet najbardziej eksperymentalnym brzmieniem. Wątek powracający ciągle w refleksji o filmie i fotografii – stosunek słowa mówionego, nierzadko nośnika banalnej zawartości semantycznej, do bardziej abstrakcyjnej wizualności – można odnieść także do projektów skoncentrowanych na dźwięku. Czy kiedy aktorzy wydają dźwięki naśladujące różne fenomeny naturalne i mechaniczne, potrzebne są nam podpisy, dopowiadające, o jaki odgłos chodzi? Takie zakorzenianie wszystkiego w języku ma niewątpliwie cel edukacyjny i pomaga zorientować się w akcji, ale odbiera zdarzeniom teatralny, performatywny wymiar, sprowadzając je do poziomu zwykłej ilustracji.

biel9091

Iza Smelczyńska nadzorowała elektronikę DIY i występowała w spektaklu, fot. Krzysztof Bieliński

By nie popaść w przesadny krytycyzm: to prawda, że zwłaszcza pierwsza część Soundwork ma taki „oświatowy” charakter; w drugiej zaś zbliżamy się do abstrakcji i czystszych wrażeń dźwiękowych, tak charakterystycznych dla twórczości Blecharza. Pozostaje jednak atmosfera otwartych warsztatów, z dosyć sztampową próbą aktywizacji publiczności, zachęconej do wybijania miarowego rytmu. Rozczarowanie Soundwork może więc wynikać z rozminięcia się oczekiwań względem teatru Jarzyny i Blecharza z dziełem końcowym, czyli skromnym projektem przybliżenia dźwiękowego kosmosu ludziom, dla których może to być zupełnie nowe doświadczenie. Być może sens spektaklu zawiera się w etapie przygotowań, współpracy między Blecharzem a aktorami, którzy opanowali na potrzeby występu dużo muzyczno-dźwiękowych sztuczek. Samodzielnie zbudowane instrumenty, kwartet smyczkowy zagrany bez instrumentów smyczkowych, a przede wszystkim zapasy Mai Wachowskiej z kotłem, czyli świetny przykład zmysłowego teatru ciała – można tylko pozazdrościć ekipie TR-u takiej muzycznej edukacji.

Jako widz i niedzielny meloman poczułem jednak, że ktoś za bardzo ułatwia mi pracę, podsuwa pod nos odpowiedzi i każe utwierdzać się w tym, co już wiem (albo mam wrażenie, że wiem). Wystawienie Soundwork w TR Warszawa wydaje się też poniekąd wyważaniem otwartych drzwi – teatr znany jest z wielu muzycznych inicjatyw, np. Audio.TR, kapitalnych wieczorów Adama Suprynowicza, na których słuchacze z ulicy dostawali seans muzyczny z komentarzem przy przygaszonych światłach. Takiego dreszczu podniecenia, nastroju i przekonania o uczestnictwie w czymś ulotnym i pasjonującym zabrakło mi w Soundwork – ważnej i potrzebnej próbie przetłumaczenia osobistej filozofii dźwięku na język teatru. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że następnym razem dostaniemy od Blecharza trochę więcej – więcej dźwięków i więcej teatru.

Sebastian Smoliński