Kolęda na plaży

Andrzej Chłopecki / 20 lis 2014

Poniższy tekst został opublikowany po raz pierwszy w cyklu Dziennik ucha w kwartalniku „Res Publica Nowa” nr 9 (1993), a obecnie przedrukowany w zbiorze felietonów autora pt. Dziennik ucha. Słuchane na ostro, wydanym przez Krytykę Polityczną i Polskie Wydawnictwo Muzyczne, za których zgodą zamieszczamy go na naszej stronie. 

            Skwarne popołudnie sierpniowej niedzieli. Centrum małego miasteczka gdzieś
w Teksasie, takiego, gdzie więcej jest lat trzydziestych, niż siedemdziesiątych. Żywego ducha. Wszystko pozamykane. Lecz zauważyłem jeden otwarty sklepik – siedziała w nim starsza pani. Był to sklepik z ozdobami choinkowymi. Opowiedział mi tę historię znajomy przed dwudziestu już chyba laty – i dotąd ją lubię. Tamtą starszą panią czemuś też.

fot. Beata Chłopecka, archiwum rodzinne

Nie lubię tłoku. Tłoku przy kasie i w szatni, kolejek do pisuaru i po kawę. Nie lubię sprawdzać numerów rzędu i miejsca na bilecie, by siąść, a potem nie lubię spychać obcego łokcia z poręczy fotela – a muszę, bo przecież fotel bez czynnej poręczy jest jak muzyka
z urwanym wybrzmieniem. Nie deprymuje mnie, gdy oktet muzyków gra kwartetowi słuchaczy, bo wtedy dźwięki mnie dobiegające nie są poobijane o czyjeś nosy, zamglone czyimś chuchem, zgniecione na czyimś żakiecie, obmacane i napoczęte. Ja je lubię z pierwszej ręki.

Miarą sukcesu jest natężenie szparkiego ruchu
w dochodowym interesie. Przepływ szybki, wartki i dynamiczny, jak taniec z szablami w locie trzmiela. Crescendo puchnące w forte fortissimoaccelerando pędzące ku prestissimo possibile. Miarą sukcesu są wyprzedane bilety, czyli pełna sala; sprzedane płyty, czyli miejsce na półkach pod następną dostawę. Konsumpcja towaru szybka i masowa.

Starsza pani oferująca w skwarną niedzielę w teksańskim miasteczku choinkowe bombki nie jest symbolem sukcesu, zaś osobnik lubiący odwiedzać nieodwiedzane koncerty może być uznany za psuja, czyniącego postępowi słusznych reform wbrew. Ona nie jest symbolem sukcesu, bo spoconemu kowbojowi, co spienionego wierzchowca osadzi na zadzie przed jej lokalem, ma do zaoferowania niebezpieczną na odludziu frustrację; on zaś uznany być może za społecznego szkodnika, gdyż spełnianie jego tyleż ezoterycznych co egzotycznych tudzież egoistycznych estetycznych zachcianek rujnuje zasoby sponsorów, konta fundacji, o wiotczejącej kondycji budżetu państwa (Państwa), ergo wycieńczeniu podatnika dyskretnie zmilczywszy.

Pokupny pisarz odesłał elitarnych smakoszy literatury do diabła pisząc, że „Bóg z nimi”
(co w tym szczególnym przypadku znaczy to samo) ogłaszając, że wartością jest popularność. Tym większa pierwsza, im szersza druga. Aby tę tezę przedstawić, zajął dwie kolumny najpopularniejszego w Polsce dziennika: groteską by było, gdyby to uczynił na jednej szpalcie specjalistycznego biuletynu do użytku wewnętrznego, wydawanego przez regionalne koło młodych literatów. Czytając tekst Andrzeja Szczypiorskiego w „Gazecie Wyborczej” odniosłem wrażenie, że czytam oto wyznania człowieka sukcesu, którego zjada strach, a przynajmniej dręczą go wyrzuty artystycznego sumienia[1]. Jeśli oto jak szydło z worka Mniszkówna wychodzi z Joyce’a, to – używając siły przebicia Mniszkównej – trzeba pośpiesznie ogłosić, iż dlatego pieniądz lepszy wypierany jest przez gorszy, bo gorszy jest lepszy, a lepszy – gorszy, ergo Mr. Hyde to Mr. Jeckyll i vice versa. Żyjemy w czasie intensywnego odkłamywania świata i przekłuwania balonów napełnionych zabobonami, w czasie sukcesów myślenia zdroworozsądkowego. Jeśli więc pojawił się już tu Mikołaj Kopernik, warto dojść do konstatacji następnej – otóż wcale się nie kręci! Dzień w dzień blade świty i ciemniejące zmierzchy – nie bacząc na Kopernikowskie intuicje w sprawie ruchu ciał – oferują nam to samo, jaskrawe doświadczenie: oto słońce wstaje, a oto zapada. I nigdy nie chce być inaczej.

We wrześniu cała Warszawa zasilona nawałą z polskich i nie tylko prowincji, tłumnie zaatakuje sale koncertowe Warszawskiej Jesieni, czyli międzynarodowego festiwalu muzyki współczesnej. Zgłodniałe tłumy łapczywie rzucą się do spożywania wartości, zawartych w partyturach Lutosławskiego, Pendereckiego, Góreckiego i Szymańskiego oraz Cage’a, Messiaena, Balakauskasa i Scelsiego. Sceny iście dantejskie rozegrają się u wejścia na koncert Koła Młodych Związku Kompozytorów Polskich, albowiem młodzi polscy biznesmeni doskonale wiedzą o tym, że to twórcy ich pokolenia najcelniej wieszczą wizję świata przyszłości – świata przyszłych zysków, do których godnego przyjęcia już dziś
(o czym każdy młody polski biznesmen wie doskonale) trzeba się duchowo przygotowywać.

Nie dla mnie, ani młodego, ani biznesmena, zwolennika pustych krzeseł i niemodnej, starszej pani z Teksasu, ten warszawsko-jesienny rejwach ludzi sytych sukcesu i sukcesu żądnych. Nawet, gdybym masochistycznie postanowił dać się gnieść w tłumie kontaktującym się z wartościami kultury wyższej, czułbym się niezręcznie, bo nie tym, czym należy, bym na koncert podjechał, nie tak, jak trzeba, odzian. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak czekać na to, że ktoś – na oczywiste straty finansowe nie bacząc – zaprosi na koncert do Warszawy trzech grubych tenorów, aby mi w pustawej sali pospołu zaśpiewali O sole mio. Trudno mi przecież pogodzić się z myślą, że oto świat wartości elitarnych dla wybrednych gustów wytrawnych koneserów usunęła tak po prostu, bez znieczulenia, niewidzialna ręka rynku i nie będzie już można kupić ozdób choinkowych w sierpniową niedzielę w Teksasie.

Andrzej Chłopecki


[1] Nie ma literatury dla smakoszy, rozmowa Tadeusza Kraśki z Andrzejem Szczypiorskim, „Gazeta Wyborcza” 1993 nr 160, z 12 lipca, s. 9. [przyp. red.]