Creepy Teepee 2017

Karolina Karnacewicz, Piotr Tkacz / 8 sie 2017

Płynna tożsamość muzyki

Wejściu na teren festiwalu towarzyszyło lekkie zdziwienie – spodziewaliśmy się czegoś większego. Jednak szybko okazało się, że plac sortowni owoców, na którego jednym długim boku ustawiono główną scenę, a na przeciwległym przybytki gastronomiczne oraz jeden z budynków, który mieścił tzw. scenę klubową, w zupełności wystarczą. Kameralność całości pozwalała na szybkie wytworzenie poczucia swojskości, bycia u siebie, choć z drugiej strony bliskość scen sprawiała, że podczas cichszych momentów na mniejszej z nich przedostawały się tam dźwięki z większej. W sobotę, czyli w dniu, w którym Creepy Teepee kusił najbardziej „gwiazdorską” obsadą (z Princess Nokia i Mykki Blanco na czele), bywało też trochę tłoczno, jednak zator w przejściach i kolejki przy barach to chyba nieodłączny element festiwalowego krajobrazu.

My do Kutnej Hory nie przyjechaliśmy na jakieś konkretne „nazwiska”, ale by w końcu (to już dziewiąta edycja) przekonać się bezpośrednio, jak do formuły festiwalu podchodzi kolektyw A.M.180, którego działania śledzimy od długiego czasu i o którym słyszeliśmy same pozytywne opinie. Wspominaliśmy o nim w naszym przewodniku po Pradze (Glissando #30), przytaczając wypowiedź Wima Dehaena z wydawnictwa Genot Centre, chwalącego wykorzystywanie estetyki post-internetowej. Za oprawę odpowiadają Nik Timková i Jakub Hošek (wraz ze Štěpánem Bolfem kurator festiwalu), zresztą większość ekipy wywodzi się ze środowiska artystycznego. O ile w warstwie wizualnej (strona internetowa, ulotka, plakat) mamy do czynienia z zawrotnym mieszaniem nieprzystających porządków i nawarstwianiem, to przekaz ideowy jest podany jasno w formie haseł w rodzaju: „Music for social change! Not for profit”, a przy scenach wiszą banery, np. „Good night white pride”. To skłania do rozmyślania o znaczeniu i sile oddziaływania muzyki oraz jej roli w tworzeniu tożsamości, jej poszukiwaniu i umacnianiu. Na Creepy Teepee część muzyki była abstrakcyjna, bez – powiedzmy – przekazu, ale też duża liczba koncertów zawierała konkretne treści. Jak to się ma do siebie i czy możliwe jest uciekanie od rzeczywistości przez zabawę i swoiste festiwalowe świętowanie („odjechane” stroje, wyrazista ekspresja – a w tym publika była niepohamowana), ale jednocześnie zaangażowanie w nią, zmienianie. Czy może to właśnie w takim świętowaniu hartuje się poczucie wspólnoty i krystalizuje świadomość? To wydarzenie ma swój przekaz, ale nie wkłada go łopatologicznie do głów przez jakieś szumne odezwy. Raczej od razu przekłada go na praktykę, bo gdy woła: „Beat by Beat, Wall by Wall (of Sound), Make the Fortress Europe Fall!”, to jednocześnie przypomina o bieżącej sytuacji. Wypowiada się w szerszym (historii muzyki) i węższym (programowanie festiwalu) kontekście, żeby nie tylko dostrzec, ale i docenić wkład wszystkiego, co „inne” w muzyce, a także zrozumieć, że największa siła tkwi w mieszankach, hybrydach, spoglądaniu z różnych perspektyw (najlepiej naraz), np. nie-europejskich, nie-binarnych.

Abdu Ali

Koncert Abdu Ali, fot. Václav Mach

Pierwsza i od razu niebywale silna manifestacja powyższych spostrzeżeń to występ Abdu Ali, który na tle ballroomowych i jersey’owych bitów oraz wiszącego za nim „Nacionalismus není alternativa” rapował, wykrzykiwał i śpiewał (dobrze sobie radził również a capella). Kipiał energią, co szybko udzieliło się publiczności, która wchodziła z nim w dialog, do niego na scenę by tańczyć i skandowała poddawane hasła, z których wszystkie wywodziły się z wieńczącego koncert okrzyku „I’m alive!”, podkreślanego zaciśniętą pięścią. Ten zbudowany skromnymi środkami show był zasadniczo celebracją życia, witalności, kreatywności, odmienności i wyjątkowości każdej istoty w jej cielesnym i mentalnym wymiarze. Ali opowiadał jak kiedyś próbowano mu, jako komuś czarnoskóremu i queer, odmówić prawa nie tylko do bycia na scenie, ale do bycia w ogóle. Jednak nie udało się go zniszczyć, przetrwał, jest silniejszy i dzięki temu może dzielić się swoim talentem. Między kolejnymi utworami euforycznie opowiadał, jak się cieszy, że może przed nami występować, ale nawet nie musiał tego robić, to się i tak czuło.

Jeszcze bardziej nieokiełznaną energią tryskał Mykki Blanco, któremu oddano do dyspozycji dużą scenę – na szczęście, bo gdyby miał grać we wnętrzu, to chyba wyburzyłby ściany. A tak mógł po niej biegać, skakać, wchodzić na stół didżeja, wspinać się i wisieć na stelażu podtrzymującym zadaszenie, wymachiwać znalezioną w pobliżu ławką, zakładać stelaż kosza na śmieci. Jednak nawet ta przestrzeń okazała się zbyt mała, Blanco zapowiedział, że zabierze nas w „shitty place” i powędrował w okolice toi-toi. Była to chyba jedyna sytuacja na dużej scenie, gdy bariera między publicznością a występującym została tak wyraziście przełamana. Duża część słuchaczy podążyła za Blanco ku narożnikowi placu, co na moment zaburzyło poczucie równowagi w przestrzeni, gdzie zwykle wszystko było zorientowane względem rozświetlonego podwyższenia. Ciekawy dysonans wynikał też z tego, że źródło głosu dobiegającego z głośników znajdowało się zupełnie gdzie indziej. Wokalista wkrótce jednak powrócił w zasięg świateł rampy i to z zerwaną po drodze gałęzią, która zaraz posłużyła mu do sklecenia  wieńca stanowiącego ersatz laurowego. Blanco grał też ze swoim wizerunkiem: po ściągnięciu peruki trzymał ją w zębach i używał jako maski. Jednak więcej było odsłaniania, jak w jednym z najspokojniejszych, a zarazem najmocniejszym fragmencie koncertu, gdy dedykował utwór osobom z wirusem HIV, do których sam należy. Natomiast z perspektywy czysto artystycznej do plusów należy zaliczyć też odchodzenie od sprawdzonych hitów, ze starych utworów pojawił się tylko „Haze.Boogie.Life”.

Mykki Blanco

Mykki Blanco, fot. Václav Mach

Trudne zadanie podtrzymania wysokiego poziomu rozemocjonowania publiczności miała grająca potem Princess Nokia i raczej dobrze, że nie próbowała się ścigać z Blanco, jeśli chodzi o robienie show. Wspierana przez Mary C (jedną z bohaterek naszego przewodnika) jako didżejkę zaczęła od swojego przeboju „Tomboy” – wybór tyleż oczywisty, co gwarantujący efekt. Potem jednak nie wszystko szło zgodnie z zamierzeniami, czuć było, że przez problemy techniczne Princess Nokia nie może zrobić z pełną swobodą tego, co chciała. Najpierw były jakieś kłopoty z odsłuchami, coś sprzęgało, potem nagle kilka razy poziom sygnału z przodów gwałtownie opadał i wzrastał (czyżby dźwiękowcy próbowali coś ustawić, wykręcić?). Rozmaite problemy techniczne dawały o sobie znać co jakiś czas w trakcie całego weekendu, zwłaszcza jeśli chodzi o CDJ-e, najpopularniejsze festiwalowe instrumenty, z których jedna para była wadliwa.

Miał swoje przejścia z nimi również Yves Tumor, którego występ został bardzo różnie odebrany. Niektórzy twierdzili, że to właśnie kwestie sprzętowe nie pozwoliły mu zagrać tak, jak planował i dlatego zdecydował się pójść w noise’ową destrukcję. Faktycznie, trudno było spodziewać się czegoś takiego, znając płyty czy choćby pamiętając występ na festiwalu Unsound, ale nawet jeśli niesubordynacja technologii była tutaj przyczyną zmiany kursu, to Tumor wyszedł z sytuacji obronną ręką. Dźwiękowa lawina gęstej zapętlanej elektroniki i przepuszczonego przez efekty wokalu, kojarząca się trochę z Prurient, Danielem Menchem, a nawet Whitehouse, była mroczna, duszna, pełna emocji i wbrew pozorom zniuansowana, dzięki czemu nie nudziła, a mogła nawet pochłonąć i otumanić. Jak większość wydarzeń na scenie klubowej, tak również ten występ był zbyt głośny. To, że jest zbyt dużo niskich częstotliwości, to już w zasadzie powszechnie obowiązująca norma, nie chodzi też nawet o to, że coś źle czy brzydko brzmiało (a niestety nagłośnienie tam postawione nie mogło odpowiednio „gadać” przy takim natężeniu), ale o fizyczny ból, jaki taka głośność powodowała. Trzeba było szukać nietypowych miejsc dla swobodnego i wygodnego odbioru. Mogło to być z boku sceny, za głośnikami (jak na Yves Tumor) albo w ogóle poza salą. Tak lepiej odbierało się choćby występ Violence, który znaliśmy z nagrań, ale dopiero festiwal odkrył go dla nas naprawdę. Nazwa niezbyt zachęcająca, dźwięki zresztą odpowiednio nieprzyjemne, ale znów na tyle intensywne i nasycone, że jakoś przyciągały i nie chciały puścić. Ogólna formuła była zbliżona do Tumora, ale tutaj czuć było metalowe zaplecze z wyrazistszym wokalem – można było nawet wyłapać jakieś treści, których w tekstach nie brakuje. Jednak u Violence górę brała fizyczność doznawania, obecność ciała wykonawcy, które jest nie tylko fabryką dźwięków, ale też przekaźnikiem wibracji, przewodnikiem nie tylko w jednym sensie – jak ten od prądu, ale także jak ten od inicjacji. Było w tym coś obrzędowego, szamańskiego, co uwypukliło się w najbardziej fascynującym momencie – Violence zapowiedział ostatni utwór, nawet zdążył go zacząć, a tu nie wytrzymała instalacja elektryczna. Zapadła ciemność, ale nie cisza, bo wykrzykiwanie słów i wybijanie rytmu stopami na scenie nie ustawało, do czego przyłączyli się zaraz słuchacze, tworząc niemal rytualny krąg. Takie skojarzenia potwierdził zresztą i sam Violence, gdy zagadnięty przez nas po występie mówił o kanalizowaniu mocy przodków.

violence

Koncert Violence, fot. Václav Mach

Było jeszcze kilku nieznanych nam wcześniej artystów, którzy zrobili na nas wrażenie podczas tegorocznej edycji Creepy Teepee. Jeśli chodzi o abstrakcyjną elektronikę, to wysoko poprzeczkę ustawił Fin 111x, czyli kolejne ciekawe zjawisko związane z wytwórnią Infinite Machine. Można by uznać, że była to dekonstrukcja muzyki klubowej, ale tak daleko posunięta, że trudno byłoby powiedzieć, którego gatunku konkretnie. Może progresywnego instrumentalnego grime’u, do którego Fin puszczał chwilami rytmicznie oko, jednak z takiej odległości, że ten domniemany obiekt inspiracji raczej nie mógłby tego dostrzec. Może już pora przestać rozważać takie konstrukcje jako pochodną czegoś, a zacząć myśleć jako o pełnoprawnych bytach. Zasoby takiej odważnej, chłodnej, błyszczącej muzyki nabierają masy zasilane produkcjami mogących być dla 111x inspiracją Ziúr i Amnesia Scanner, którzy też występowali na CT. Ziúr zagrała wspólnie z Born in Flamez bezlitosny set, natomiast AS nieco rozczarowali. Na pewno miało znaczenie to, że słyszeliśmy ich nie pierwszy raz i oczekiwaliśmy czegoś więcej niż poprzednio. A tu było w zasadzie puszczanie kawałków, niektórych dobrze znanych, innych nawet nowych (zaskoczył  ten z rytmem podkradzionym z reggaetonu), wszystkich fachowo zrobionych, wręcz (sound)dizajnersko dopieszczonych, często odwołujących się do ASMR-owych chwytów, które wywoływały efekt nowej obcości przeniesione w sytuację grupową. Cieszyło granie ciszą i duża rozpiętość dynamiczna, ale to nie do końca wystarcyło i czasem bardziej pochłaniały nietypowe wizualizacje: światło projektora obróconego w kierunku publiki rzucane na dym, które zdawało się naśladować księżyc w pełni wychodzący właśnie zza chmur na lewo od sceny.

Kolejnym odkryciem był Estończyk Music For Your Plants, który też korzystał z sampli głosu, jednak inaczej niż AS. U niego były one krótsze, w zasadzie raczej urywki, często nawet nie mowy, ale zająknięć, w innym utworze wykorzystał z kolei dźwięki ptasie, na szczęście nie nadużywane ćwierkanie (czyżby papugi?). MFYP grał materiał mający się dopiero ukazać, który odbiegał dość znacznie od jego dotychczasowych wydawnictw. Dużo tutaj zabaw z tempami, momentalnego wycofywania bitu, który niespodziewanie powraca nalotem dywanowym. W pamięć zapadł zwłaszcza utwór z bitem stopniowo tak zagęszczanym, że aż doprowadzonym do prawie ciągłej wyginającej się fali. W kontraście z tymi mocnymi uderzeniami stały syntetyczne radosne zaloopowane melodie dryfujące na powierzchni.

empire line

The Empire Line, fot. Václav Mach

Z zaskoczenia wziął też Czech Molly, którego konsekwentnie monolityczne i wciągająco monotonne syntezatorowe techno wpasowałoby się w katalog Northern Electronics. Inaczej rzecz ujmując: szkoda, że nie zagrał wieczorem przed The Empire Line (czyli wydającym w NE Vargiem i Christianem Stadsgaardem, połówką Damien Dubrovnik; na marginesie – mocarny występ). Ale i tak dobrze, że popołudniowe spotkanie z Molly miało miejsce na scenie klubowej. Gdyby ustawiono go na zewnątrz, w towarzystwie wychodzącego po burzy słońca, to efekty nawet takiego zmasowanego ataku mogłyby być mizerne. Tak nieodpowiednio korzystne warunki bio-meteo odebrały siłę rażenia metalowemu Smuteční slavnost i po części też Soho Rezanejad. Aż prosiło się, żeby te zimne elektroniczne pejzaże odmalowywała na odrapanych ścianach małej sceny, zapewne jej eteryczny wokal lepiej oblepiłby uszy również we wnętrzu. Z kolei idealnie w pogodę utrafił DJ Katapila pochodzący z Ghany – tu znów można pomyśleć o europejskiej fortecy, bo temu wyjadaczowi o prawie 30-letnim wodzirejskim stażu odmówiono kiedyś wizy. Jego muzyka i sama obecność zastępowały tęczę, która jakoś nie ukazała się mimo jednoczesności deszczu i słońca. Zabawny szczegół, że tańczącym doskwierał gorąc, a on jednak nie zdejmował kurtki. Duża scena nie przeszkadzała mu w nawiązaniu kontaktu ze słuchaczami, bo miał prosty przekaz: „love”, zresztą był jedynym didżejem, który zagadywał publikę. Oprócz laptopa miał perkusyjny pad, ale nie używał go zbyt często, nie grał też swoich utworów, zaproponował natomiast przelot przez przynajmniej cztery dekady. Trudno do końca stwierdzić czy uzasadnić, jak i dlaczego, ale wszystko mu uchodziło i wypadało – od gwałtownego przyspieszania kawałków podczas grania po puszczenie „Barbie Girl” na koniec.

DJKatapila

DJ Katapila, fot. Paula Durinova

Nocne imprezy miały tendencję do zlewania się w jedno nie tyle nawet ze względu na podobieństwa repertuarowe, co na czas trwania i malejące zdolności percepcyjne. Dlatego może też silniej w pamięć zapadali grający tam jako pierwsi Yung Sherman, Bonaventure czy Sega Bodega (współpracująca z nim Coucou Chloe, występująca wcześniej, również pozostawiła dobre wrażenie). Patrząc od drugiej strony, czyli od końca festiwalu, to naprawdę pożywną wisienkę na jego torcie zaserwowała Lyzza, która grała ostatnia jako niespodzianka. Pierwszego dnia takim sekretnym gościem był B.YHZZ, który przejął stery po KRY, również współtworzącej Intruder Alert. My niestety nie dotrwaliśmy do ich setów, ale słysząc soundcheck i opinie znajomych ufamy, że było co najmniej dobrze. Wspominani już Ziúr, Born in Flamez, Yung Sherman, ale też Air Max ’97 czy Swan Meat sięgali nie tylko po wszelkie gatunkowe mieszańce, osłupiające remiksy, maszapy, refixy i edity, ale też po wypartych, zawstydzających innych z europejskiego podwórka, raczej niemile widzianych na „poważnych” imprezach, jak choćby po gabber, hardstyle czy trance. Nieco inaczej było w sobotę, gdy po Yves Tumor salę przejęły połączone siły Bala Club i Staycore. Uli K, Mechatok, Dinamarca i Zakmatic w końcu zaczęli grać back2back, zmieniając się co kilka kawałków i wyszła im fajna bibka dla wrażliwców, którzy lubią podrygiwać nostalgicznie tuląc swoje zwichnięte serce. Wcześniej tego wieczora, na zewnątrz, pokładane w nim nadzieje spełnił Imaabs (podobnie jak Zakmatic związany z kolektywem NAAFI). Całkiem niespodziewanie rozpoczął od utworu FISa, potem wpuścił nas w gąszcz brzmień latynoskich i pochodnych, co i rusz zbaczając na zaskakujące rytmicznie ścieżki, które okazywały się zmyślnymi skrótami do innych stref klimatycznych (gdzieś w drugiej części elegancko wplótł „Brass Claim” NA).

Każdego dnia było też kilka koncertów szeroko pojętej muzyki gitarowej, które niezbyt współgrały z resztą i to nie tyle ze względu na specyfikę brzmienia, co na swoją zachowawczość. Podczas gdy pozostali przynajmniej próbowali dojść do czegoś nowego, spoglądali przed siebie, to z tych koncertów bił tradycjonalizm i konserwatyzm (także jeśli chodzi o samą formułę występu, strukturę utworów, relacje nadawca-odbiorca). Możliwe, że takie zespoły pozwalają dotrzeć festiwalowi do jeszcze innej publiczności, takiej, którą niekoniecznie nęcą te wszystkie wynalazki i dziwactwa. Zapewne też wynikają z historii Creepy Teepee, które od takiej muzyki zaczynało.

Jednak nawet te mniej interesujące punkty programu nie stanowiły większego problemu, bo można je było wyzyskać na swoją korzyść, by odpocząć albo by porozmawiać z nowo poznanymi. A na tym festiwalu jakoś szczególnie szybko zapoznawało się innych, także występujących, z którymi – wkrótce po usłyszeniu ich na scenie – można było pogadać. Kameralność miejsca sprawiała, że łatwo dało się oswoić cały teren, nie tak wielka ilość publiczności – że ostatniego dnia miało się wrażenie, że w zasadzie zna się każdego. Panowała swobodna, przyjazna atmosfera, w której mozaika strojów, narodowości, mentalności swobodnie rozkwitała szeroką paletą barw nawadniana wartkim strumieniem dźwięków i myśli.

PS Więcej o tegorocznym Creepy Teepee, w tym rozmowy z artystami i fragmenty występów, w audycji „zasypywanie kanonu” – http://zasypywaniekanonu.wordpress.com

Karolina Karnacewicz, Piotr Tkacz