Jesień w Styrii

Krzysztof Stefański / 29 paź 2014

Dla wszystkich tych, dla których upływ czasu znaczą mijające sezony artystyczne, festiwale są niczym święta porządkujące kalendarz koncertowy. Często swoją nazwę zapożyczają zresztą od świąt religijnych (Festiwal Wielkanocny czy Misteria Paschalia), nazw miesięcy (berliński MaerzMusik) czy pór roku. Obok licznych festiwali letnich, mamy wiosny – poznańską, ale też i praską (Pražské jaro) oraz jesienie – warszawską, ale także styryjską (Steierischer Herbst). Styryjska Jesień, odbywająca się od 1968 roku, łączy w sobie wiele dyscyplin sztuki, a poprzez liczne wydarzenia o charakterze warsztatowym aktywizuje publiczność i wychowuje nowych odbiorców. W jej programie od zawsze funkcjonował też swoisty festiwal w festiwalu – poświęcony muzyce współczesnej musikprotokoll organizowany przez rozgłośnię Österreichischer Rundfunk (ORF).

Tegoroczna edycja musikprotokoll trwała od 9 do 12 października. Drugiego z festiwalowych dni w Grazu wystąpiły utytułowane wiedeńskie zespoły Klangforum Wien oraz Radio-Symphonieorchester Wien (RSO). Zaproszono również, obchodzący czterdzieste urodziny, Arditti Quartett. W przerwie pomiędzy koncertami zaprezentowano soundscape’owy projekt Let’s play Graz, a długi festiwalowy wieczór zakończyła premiera MeisterhafteKlangziseleure – wspólnego projektu perkusisty Martina Brandlmayra i twórcy muzyki elektronicznej Andreya Kiritchenki. Warto podkreślić, że tak różnorodny program słuchacze dostawali niejako w pakiecie, gdyż w sprzedaży funkcjonowały jedynie bilety całodniowe.

RSO Wien i Klangforum Wien (dyr. Cornelius Meister), fot. materiały promocyjne festiwalu

RSO Wien, Klangforum Wien (dyr. Cornelius Meister), fot. materiały promocyjne festiwalu

Pierwszy koncert pomyślany został jako krytyka wymierzona przeciw oszczędnościom w sferze kultury. Wydarzeniem szczególnie głośnym w świecie muzyki współczesnej jest sprawa niedawnej fuzji orkiestr SWR z Baden-Baden i Stuttgartu. W trudnej sytuacji finansowej znajduje się także sam musikprotokoll. Organizatorzy postanowili w przekorny sposób wypowiedzieć się przeciwko tym praktykom. Cięcia w budżecie? Tylko małe obsady? Nic z tego! Zrobimy koncert na dwa znakomite zespoły! Zarówno RSO, jak i Klangforum zaprezentowały się najpierw oddzielnie, by na końcu wystąpić wspólnie w Concerto grosso Nr. 2 Georga Friedricha Haasa. Odniosłem jednak wrażenie, że manifestacyjny charakter wydarzenia – jak to często bywa – odbił się raczej negatywnie na stronie czysto muzycznej.

Pierluigi Billone w Ebe und Anders (prawykonanym zaledwie tydzień wcześniej na Światowych Dniach Muzyki ISCM we Wrocławiu) przypisuje każdemu spośród siedmiu wykorzystanych instrumentów swoiste muzyczne atrybuty – charakterystyczne zwroty, które jak w kalejdoskopie układają się w różne konfiguracje. Początkowo jest w tym utworze dużo głębokich dronów gitary elektrycznej i opadających glissand, jednak w miarę rozwoju myśli muzycznej kompozycja stopniowo pnie się w górę skali dynamicznej i wysokościowej. Porządkującą rolę w tym procesie odgrywa perkusja z charakterystycznymi uderzeniami w lastrę. Billone sprawnie operuje bogatym wachlarzem współczesnych środków kompozytorskich, pomimo to jego utwór okazał się w gruncie rzeczy dość akademicki. Zaś głuche uderzenia w lastrę szybko zaczęły męczyć i były wyjątkowo przykre w odbiorze…

Przypomniany przez RSO utwór Gezeiten Jörna Arneckego z 2005 roku został włączony do programu zapewne ze względu na 150. rocznicę urodzin Richarda Straussa. Arnecke postanowił bowiem w swoim dziele wykorzystać obsadę ze straussowskiego Don Juana, zamienił jednak miejscami dęte i smyczki. Muzyczne konsekwencje tego efektownego wizualnie zabiegu były jednak stosunkowo nikłe. Może to tylko autosugestia, ale rzeczywiście było dla mnie w tym utworze wiele z idiomu Straussa, jak gdyby charakterystyczne dla kompozytora gesty muzyczne zostały przekomponowane, uporczywie zapętlone i swobodnie ze sobą pozestawiane. Wyłaniające się stopniowo akordy w pierwszej części przywodziły na myśl wschód słońca z Tako rzecze Zaratustra, a opadające pochody zakończone uderzeniem w wielki bęben przypominały charakterystyczne dla poematów symfonicznych zwroty akcji. W pewnym momencie obsesyjne glissanda smyczków zabrzmiały niemal jak Windmaschine. Jednak poza paroma ciekawymi zabiegami, znalazło się w tym utworze dużo nieznośnie banalnych elementów – jak gamowa magma skrzypcowego tła czy statyczna, płaszczyznowa część trzecia.

Płaszczyznowość ostatniej części utworu Arneckego w dużej mierze antycypowała to, co działo się w Concerto Grosso Nr. 2 Haasa. A działo się niewiele. Jeden zespół podawał akord, na którego bazie drugi skład nadbudowywał spektralny kontekst. I vice versa. I tak przez dwadzieścia minut. Śledzenie tych powoli konstruowanych i niespiesznie zmienianych harmonii było dosyć nużącym zajęciem. Zawsze podobały mi się spektralne płaszczyzny i dźwiękowe chmury w utworach Haasa, jednak tutaj poprzez redukcję materiału muzycznego do czynnika harmonicznego kompozytor doszedł do ściany. Wprowadzone w zakończeniu przełamanie w postaci prostej pulsacyjnej rytmiczności nie uratowało utworu. Zabrakło efektów sonorystycznych oraz urozmaicenia faktury czy dynamiki, co mogłyby wzbogacić statyczne współbrzmienia – jak ma to miejsce choćby w kapitalnych Limited approximations.

Drugi koncert był zdecydowanie ożywiającym impulsem tego wieczoru. Choć jego program spinał również wyraźny koncept, uzyskany efekt okazał się znacznie lepszy. Niewątpliwie było to zasługą niezastąpionego Arditti Quartet, który swą morderczą precyzją i dbałością o jakość brzmienia jest w stanie przyćmić nawet tak znakomite zespoły jak RSO i Klangforum. Dla uhonorowania jubilatów (choć z oryginalnego składu ostał się już tylko prymariusz, Irvine Arditti) organizatorzy zamówili cztery utwory u czworga czterdziestoletnich kompozytorów, które miały dać razem czterdzieści minut muzyki. To ostatnie się już nie udało, gdyż twórcy nie zachowali dyscypliny czasowej.

arditti-quartett

Arditti Quartet, fot. materiały promocyjne festiwalu

Najbardziej przypadł mi do gustu Dichotomie Johannesa Marii Stauda, utwór bardzo silnie zróżnicowany pod względem faktur, artykulacji i dynamiki, zbudowany w oparciu o opozycyjne jakości muzyczne: głośno-cicho, szybko-wolno, ponticellotasto, pizzicatoarco, dźwięk-flażolet itd. Kontrasty te występowały pomiędzy poszczególnymi głosami (synchronicznie) i w sąsiadujących segmentach (diachronicznie), a nieustana gra opozycji napędzała dramatyzm utworu. Mimo tak silnych kontrastów kompozycja nie zrobiła na mnie wrażenia niespójnej i poszarpanej. Wręcz przeciwnie, zmiany następowały płynnie, łańcuchowo, wręcz niezauważalnie.

Co ciekawe Staud jako jedyny wykorzystał poziom dynamiczny inny niż piano. Pozostała trójka operowała różnego rodzaju delikatnymi brzmieniami, oscylującymi na granicy słyszalności. Utwór Borisa Haufa music for arditti wyłonił się z nicości, pięknie się rozwinął, po czym z powrotem osunął w ciszę. Spektralne harmonie kompozytor doprawił różnymi odcieniami szumu, dzięki czemu całość nie zabrzmiała mdło. Tymczasem Fuori für Streichquartett Reinharda Fuchsa oraz Mouthpiece XXII Erin Gee intensywnie eksploatowały po jednym rodzaju artykulacji. W przypadku Fuchsa było to sul ponticello, przez co utwór zyskiwał charakterystyczną szklistą aurę brzmieniową. Dużo było w tej kompozycji oddechu i czasu na wybrzmienie. Erin Gee skupiła się natomiast na brzmieniu flażoletów, w pomysłowy sposób łącząc flażoletowe glissanda z gwizdaniem muzyków. W obu tych utworach zabrakło mi jednak wyraźnej myśli przewodniej i osi rozwoju.

W roli efektownego epilogu do czterech wcześniejszych kompozycji zabrzmiało Stringendo Stauda, dedykowane jednemu z twórców festiwalu, Emilowi Breisachowi. Ten krótki trzyminutowy utwór, zgodnie ze swoją nazwą, nieustannie przybierał na sile i przyspieszał aż do finałowej erupcji, rozbłysku, w którym cała skumulowana wcześniej muzyka spaliła się i zanikła. Wspaniała błyskotka na bis dla każdego kwartetu.

Tyle jeśli chodzi o muzykę partyturową, ale przecież program wieczoru się do niej nie ograniczał. Można polemizować, czy takie połączenie ma sens, czy zderzanie dwóch muzycznych światów (tak dobrze znane i z polskiego podwórka) nie zniechęca potencjalnych odbiorców. Czy fanów Kiritchenki zainteresuje występ Arditti Quartet? Wiele osób, które przyszły na dwa pierwsze koncerty, opuściło ostatni… Co więcej, spotkanie różnych dziedzin muzyki nie odbyło się na równych prawach – prezentacja Let’splay Graz miała miejsce w przerwie w foyer, a koncert muzyki elektronicznej zaczął się tuż przed północą i towarzyszył nocnej festiwalowej audycji ORF.

"Let's Play Graz", prowadzenie: David Reischl, fot. materiały promocyjne

„Let’s Play Graz”, prowadzenie: David Reischl, fot. materiały promocyjne

Soundscape’owy projekt Let’s play Graz przygotowali pod kierunkiem Davida Reischla uczniowie lokalnej szkoły artystycznej. Dużą wartością było już samo zaangażowanie młodzieży w działania artystyczne prezentowane na tak znaczącym forum. Z nagranych wcześniej w terenie próbek dźwiękowych uczestnicy warsztatów konstruowali na żywo muzyczną panoramę miasta. Nieobrobione próbki dały dosyć typowy dla pejzażu dźwiękowego miasta efekt: mieszaninę dźwięków industrialnych i pochodzących z natury. Choć jakość brzmienia i przebieg czasowy tej soundscape’owej improwizacji były bez zarzutu, to końcowy efekt był zbyt oczywisty i mimetyczny.

W projekcie Kiritchenki i Brandlmayra MeisterhafteKlangziseleure szybkie tempa, ostre rytmy, ambientowe brzmienia, wielowarstwowa narracja i transowość mieszały się ze sobą w różnych proporcjach w poszczególnych częściach cyklu. Motoryczny rytm perkusji czasem podporządkowywał się elektronice stając się jakby jej kolejną warstwą, czasami wyłamywał się z tego porządku zaburzając regularność loopów. Brandlmayr wykorzystywał często swoje instrumenty w sposób niekonwencjonalny, poszukiwał intrygujących efektów brzmieniowych, do których Kiritchenko dodawał transowe tło. Dużo było w tym uprzednio skomponowanych brzmień i rytmów, ściśle rozplanowana została forma poszczególnych części, ale artyści pozostawili sobie również miejsce na swobodną improwizację, dzięki czemu całość brzmiała świeżo i naturalnie. Swój urok miały też drobne wpadki – Brandlmayr grał na zestawie w takim zapamiętaniu, że kilkakrotnie omal nie wywrócił kotła.

Spotkanie tak różnych muzycznych światów nie odbyło się może na równych prawach, jednak muzyka partyturowa i (częściowo) improwizowana elektroakustyczna nie ustępowały sobie pod względem wartości artystycznej. A może nawet ta druga zaprezentowała się lepiej, bo sztywne kuratorskie koncepcje nieco przyćmiły jakość „klasycznych” koncertów.

Krzysztof Stefański