Więcej światła – relacja z festiwalu Berlin Atonal 2015

Piotr Tkacz / 25 wrz 2015
fot. Camille Blake (facebook.com/berlinatonal)

fot. Camille Blake (facebook.com/berlinatonal)

To już trzecia edycja festiwalu w nowej odsłonie. Wcześniej odbywał się on w latach 1982-90, a zagrali tu choćby Laibach, Einstürzende Neubauten, Psychic TV, 808 State, Sprung Aus Den Wolken, Test Dept., Malaria. Wtedy szefował mu Dimitri Hegemann (założyciel klubu i wytwórni Tresor). Dwa lata temu Berlin Atonal wrócił do wyjątkowych przestrzeni berlińskiej Kraftwerk Mitte, jednak Hegemann oddał stery znacznie młodszym ludziom: Harry’emu Glassowi (dziennikarz muzyczny), Paulo Reachiemu (DJ i współwłaściciel Airdrop Records) i Laurensowi von Oswaldowi (producent, krewny Moritza). Nowi włodarze festiwalu nie zapominają jednak o jego historii: w tym roku za symbol ich stosunku do przeszłości można uznać wieńczący imprezę występ Clock DVA, którzy grali w Kraftwerk Mitte jeszcze podczas ostatniej edycji pierwszego wcielenia Atonala.

Ten angielski zespół zajmuje poczesne miejsce w dziejach post-punku i industrialu, choć zawsze odnosiłem wrażenie, że nie jest należycie doceniony i raczej ustawia się go w drugim szeregu wykonawców tych nurtów. Tymczasem założyciel grupy Adi Newton reaktywował ją w 2008 roku – od tego czasu nie tylko koncertują, ale też nagrywają nowe utwory. Pewne wątpliwości budzi we mnie usiłowanie „bycia na czasie”, które przejawiało się w wielu kawałkach wyraźnie inspirowanym techno bitem 4/4. Może i dobrze, że Clock DVA próbuje nowych rzeczy i nie bazuje tylko na sprawdzonych rozwiązaniach z przeszłości. I tak najbardziej przekonująco wypadły kompozycje bliższe EBM, choćby dlatego, że kontrastowały z brzmieniem dominującym na festiwalu.

Dylematu, czy spróbować czegoś nowego, czy odwołać się do dobrze znanej formuły nie mieli Tony Conrad i Faust. Zagrali wedle schematu znanego z albumu Outside the Dream Syndicate: Jean-Hervé Peron na gitarze basowej, Werner Diermaier na zredukowanym zestawie perkusyjnym oraz Conrad – oczywiście, na skrzypcach, przetwarzanych przez efekty i zapętlanych. Fale ich dźwięku unosiły się nad podkładem sekcji rytmicznej. Dla mnie było to niestety rozczarowanie. Panowie wykonali swoją robotę fachowo, być może jednak zbyt poprawnie. Mimo tego, sądząc po aplauzie, publiczność była zachwycona. To wszystko oczywiście kwestia gustu, jednak sam nie odnalazłem w tym występie nic prawdziwie interesującego.

"Powerplant" - Shackleton, fot. Camille Blake (facebook.com/berlinatonal)

„Powerplant” – Shackleton, fot. Camille Blake (facebook.com/berlinatonal)

 

Jak zaprezentować się w interesujący sposób bez ciągłego zaskakiwania pokazał Shackleton w projekcie Powerplant, specjalnie przygotowanym na festiwal. Producentowi towarzyszyło kilku muzyków grających m.in. na wibrafonie i rozmaitych bębnach. Efektem było powalające rozmachem i wyrafinowaną formą połączenie transowo-kosmicznej elektroniki z dźwiękami perkusyjnymi, które dzięki żywym instrumentom zabrzmiało olśniewająco. Mimo że był to występ utrzymany w stylistyce znanej z jego wcześniejszych dokonań, to można Powerplant uznać za kolejny triumf jednego z najciekawszych obecnie twórców.

Do sukcesów należy zaliczyć takżę Fatal Light Attraction – nowy projekt Samuela Kerridge’a, wykorzystujący lampy stroboskopowe, których światłem sterowały grane przez niego dźwięki. Stroboskopy rozmieszczone były w różnych miejscach przestrzeni koncertowej, w tym bezpośrednio przed grającym, rzucając jego cień na wielki ekran. Był to też jeden z niewielu naprawdę brudnych i agresywnych dźwiękowo koncertów. Kerridge używał gitary, krzyczał do starego mikrofonu, a przesterowany sygnał opadał na bity – często zaskakujące, nieregularne.

"Fatal Light Attraction", fot. Camille Blake, (facebook.com/berlinatonal)

„Fatal Light Attraction”, fot. Camille Blake, (facebook.com/berlinatonal)

Kerridge używał gitary jako jednego z elementów szerszej całości m – znacznie większa rolę tradycyjny instrument pełnił w koncercie Yaira Elazara Glotmana (znanego także jako Ketev). Glotman grał na kontrabasie, przetwarzając – i pewnie też wzbogacając – jego brzmienie przez laptop. Udało mu się uzyskać świetną równowagę między elementami, bogactwo harmoniczne i pełnia dźwięku instrumentu miały swoją przestrzeń, a elektroniczne przyprawy nie zabiły ich smaku. Jego występ należał do najlepszych koncertów na tzw. Stage Null, wyróżniając się z masy w zasadzie wyłącznie „elektronicznych” koncertów. Podobnie miłą odmianą była współpraca Emanuele Porcinai’ego (aka WSR) i Koenrada Eckera (z Lumisokea) oparta na przetwarzaniu (przez tego pierwszego) dźwięków wiolonczeli.

***

Stage Null znajdowała się na parterze Krafwerk Mitte. Wydarzenia tam rozpoczynały się po zakończeniu programu na scenie głównej i były zakrojone na mniejszą skalę, bo część publiczności przejmowały kluby OHM, Tresor i Globus, gdzie odbywały się aftery. Właśnie ten skromniejszy rozmiar, bardziej „ludzkie” proporcje zdecydowanie mi odpowiadały i może dlatego tyle rzeczy tam mi się podobało: Blood Music, An-I z Alessandro Adrianim, Lakker, set didżejski Powella. Szczególnie chciałbym wyróżnić Polar Inertia, tajemniczą (koncert odbywał się w kompletnej ciemności, a muzycy formacji nie ujawniają swych tożsamości) grupę z Paryża. Formacja zaprezentowała nieoczywiste rozwiązania, przez większość czasu stroniąc od standardowego bitu, a gdy pojawiał się rytm to raczej nie wyznaczały go uderzenia stopy, tylko spiętrzenia abstrakcyjnych dźwięków. Cały koncert był jednym nieprzerwanym strumieniem, bez breaków i dropów, jakby stale odkształcanym i deformowanym pasmem, z którego co chwilę wynurzały się inne elementy.

Choć na Stage Null dobrze czułem się i doceniam, że festiwal się rozwija w tę stronę, to jednak mam nadzieję, że organizatorzy zachowają rozsądek. Przyzwyczaiłem się myśleć o Atonalu jako o wydarzeniu, którego można doświadczyć w całości i nie chciałbym tego poczucia utracić. Teraz, w momentach największego natężenia występy odbywały się na czterech scenach i blisko było wrażenia przesytu (musiałem zrezygnować z Roly’ego Portera, żeby usłyszeć Tarcar). Trzeba jednak przyznać, że warto było sprawdzić, jak australijski duet mierzy się swoją muzyką – nie najłatwiejszą, opartą często na nastroju – z publicznością w OHM, która nastawiona była raczej na imprezowanie. Zaczęli od nagrania jakiegoś przemówienia, którego sens zaginął w ogólnym harmidrze, ale potem ich dźwięki, głównie gitara i syntezatory, ale też klarnet, lepiej odnalazły się w przestrzeni.

Alessandro Cortini był w tym roku swego rodzaju artystą-rezydentem głównej sceny. Znany z Nine Inch Nails muzyk pierwszego dnia wystąpił z Lawrence’m Englishem, ale to co zaprezentowali razem nie przekonało mnie. Trochę spodziewałem się, że English wplecie jakieś nagrania terenowe, których często używa, ale tak się nie stało i zostaliśmy z samymi szarymi, wyblakłymi smugami brzmień, lekko ziarnistymi pomrukami, złowrogimi dronami, które nie wciągały, ale nawet odpychały. Trzy dni później Cortini zagrał materiał znany z płyty Sonno, ale tutaj wzbogacony o wizualizacje (oszczędne lecz wciągające). To, co na albumie brzmiało intymnie, tutaj robiło się monumentalne, co niekoniecznie szkodziło muzyce, choć Cortini chwilami przesadzał z głośnością, na czym traciła subtelna kolorystyka. Przy przedostatnim utworze olśniło mnie, z czym kojarzą mi się jego syntezatorowe poszukiwania – zbiegają się często z tym, co robi Piotr Kurek. Może to byłby dobry pomysł na współpracę?

Alessandro Cortini, fot. Camille Blake (facebook.com/berlinatonal)

Alessandro Cortini, fot. Camille Blake (facebook.com/berlinatonal)


Na głównej scenie czasem brakowało mi intymności i bezpośredniości. Nie wszystko, co się tam działo dobrze sprawdzało się w tak wielkiej przestrzeni: nie pomogła w przypadku Fisa, nowozelandzkiego producenta, który zaczynał od drum’n’bassu, a dotarł do elektronicznej abstrakcji wspartej granymi z ręki rytmami. Jego występ był i tak lepszy i bardziej zróżnicowany, niż na zeszłorocznej edycji. Podobnie było w przypadku wystepu Chry. Paleta brzmień, jaką operowała wydawała się nieco sterylna, choć z drugiej strony dzięki temu muzyka dawała wrażenie bardzej skupionej, precyzyjnej. Miałem wrażenie, że wycofane dźwięki lepiej poradziłyby sobie w mniejszym pomieszczeniu, bo parteru Krafwerk Mitte nie były w stanie dostatecznie wypełnić.

Kilkukrotnie podczas wydarzeń na głównej scenie miałem poczucie, że ktoś roztacza przede mną bezkresne, wszechogarniające dźwiękowe (lub wsparte wizualizacjami) połacie, które mają mnie oszołomić, wymusić odbiór muzyki „na kolanach”. Apogeum monumentalizmu i wzniosłości na siłę był występ Paula Jebanasama i Tarika Barriego. Nie obyło się bez podobnych zabiegów też u Ryo Murakamiego, który apokaliptycznością maskował pustkę, gigantomania uwierała też trochę pod koniec Sums, czyli zaskakującej współpracy Kangding Ray i Barry’ego Burnsa. Ta jednak broniła się jako całość, dzięki niebanalnemu połączeniu elementów (znów – instrumenty: perkusja i kontrabas). Co ciekawe, koncert Lustmord, po którym spodziewałem się podobnego „przeszarżowania”, okazał się powściągliwy i wyważony, nie epatował i nie narzucał się, raczej otwierał szerokie przestrzenie i zachęcał do samodzielnego eksplorowania.

Pewna wzniosłość była całkiem uzasadniona w przypadku występu Maxa Loderbauera i Jacka Sienkiewicza, podczas którego dźwięki zostały uzupełnione wizualizacjami przedstawiającymi góry (fascynacja nimi łączy obu muzyków). Choć początek i koniec były nieco przeciągnięte, chwilami też raziło proste zestawienie wysokich dźwięków z niskimi uderzeniami, to w środku było jednak lepiej. Oprócz powoli przesuwających się powierzchni także niespodziewane mocno przetworzone nagrania głosu, a nawet strzępy czegoś na kształt melodii. Im dłużej myślę o tym występie, tym bardziej mi się podoba.

Max Lodebauer, Jacek Sienkiewicz, wizualizacje Paedro Maia, fot. Camille Blake (facebook.com/berlinatonal)

Max Lodebauer, Jacek Sienkiewicz, wizualizacje Paedro Maia, fot. Camille Blake (facebook.com/berlinatonal)

W pamięć zapadło mi też Ivory Towers, do którego Varg zaprosił Frederikkę Hoffmeier (aka Puce Mary), Lokę Rahbeka (z duetu Damien Dubrovnik), Ossianę Ohlssona (aka Vit Fana) i Erika Enockssona. Zaczęło się w miarę spokojnie, od basowych pomruków, ale chyba tylko po to, żeby uśpić czujność słuchaczy. Dalej było już raczej groźnie, z silnie zniekształconymi wokalami, niespodziewanymi uderzeniami i noise’ową ścianą na koniec, choć w międzyczasie zdarzały się też partie w zasadzie ambientowe (jednak napęczniałe od emocji). Mimo że udało im się zmieścić tyle różnych rzeczy, całość nie rozpadała się na fragmenty.

Obok Powerplant był to najlepszy projekt zamówiony w tym roku przez Atonal. Obecnie festiwale coraz częściej starają się przyciągnąć specjalnymi, premierowymi wydarzeniami, ale na szczęście tutaj organizatorzy nie przesadzają. Cieszy też inny rodzaj długoterminowej współpracy – tej na przestrzeni lat (czego przykładem Kerridge, Powell czy wytwórnia Subtext). Zresztą festiwal od początku zajmuje się relatywnie wąskim wycinkiem muzycznej rzeczywistości, co w zeszłym roku nawet mi trochę przeszkadzało. Byłem zmęczony tym ciągłym mrokiem. Dobrze, że teraz wpuszczono do elektrowni trochę światła.

 

fot. Camille Blake (facebook.com/berlinatonal)

fot. Camille Blake (facebook.com/berlinatonal)