Numer 12 / 2007

Poza mainstreamem. Młoda scena wrocławska.

Bogumił Paszkiewicz

Wrocław nie jest dużym miastem, zaledwie nieco ponad 600 tysięcy mieszkańców. Niewątpliwe ich liczbę zasilają studenci, których jest więcej niż Polaków w Londynie. W zasadzie Wrocław jest także tyglem kulturowym (tyle że mniejszym), w którym przejawów zainteresowania przestrzenią estetyki dźwiękowej jest tak wiele, że festiwal młodych artystów mieszkających w tym mieście trwałby długo.

Spoglądając na obraz muzyki z perspektywy uczestnika miejskich muzycznych wydarzeń alternatywnych, od razu zauważy się kilka postaci, które zasługują na baczniejszą uwagę. Człowiekiem, który w dziedzinie sztuki cyfrowej wiedzie prym wśród dźwiękowych estetów, jest Dawid Szczęsny (z pochodzenia legniczanin). Jego wrażliwość pozwala tworzyć tak delikatne konstrukcje dźwiękowe, że swoimi kompozycjami mógłby zawstydzić niejednego wyjadacza nie tylko spoza miasta, ale i kraju. Zaczynał w wieku 15 lat, zainteresowany hip-hopem, by przez blendy będące połączeniem np. rocka z hip-hopem dojść do wniosku, że nadszedł czas na własne komponowanie, którego wynikiem była niezmiernie ciepła, ambientowa Unheard Treats, wydana w legendarnej Mille Plateaux. Warto przyjrzeć się temu twórcy uważniej, nie dlatego że grał na festiwalu Sonar czy był na dwutygodniowych warsztatach muzycznych w afrykańskim Kapsztadzie, ale dlatego, że Dawid, który całą przyszłość ma jeszcze przed sobą, przedstawia swoją wyobraźnię szeroki wachlarz płaszczyzn percepcyjnych. Jego śladem podąża Tomek Bednarczyk, który będąc jeszcze młodszym od Dawida artystą, ukazuje popową jakość dla swych kruchych zapisów. Słuchając i patrząc, jak tworzy, można odnieść wrażenie, że głównym tematem jego opowieści jest miłosć. Od niedawna współprowadzi wraz z Tomaszem Bieniem własny label HomePop Rec., gdzie na zasadzie zupełnie niemarketingowego działania uwalnia się nowe produkcje.

W opozycji do działań tej dwójki  stoi scena dezorganizująca znaczenie  kompozycyjnego zamiaru. Vilgoć jest postacią, która na poziomie przetwarzania głosu w hałas osiągnęła wysoki stopień porozumienia z chcącymi dokonać żywota głośnikami. Artysta rozpoczął swą drogę jako aktywny słuchacz trashpunku, by natrafić pewnego dnia na Japończyków gardzących linią melodyczną. Jest jednym z niewielu, którzy z wielką radością przesłuchują 50-płytowe wydawnictwo merzbow. Karierę rozpoczął w roku 1999, używając wielce zróżnicowanego, analogowego instrumentarium. Kilka koncertów, na których zaprezentował się w owym czasie, zdołało ugruntować jego pozycję wśród fanów hałasu. Po niespełna trzech latach różnorakie sytuacje sprawiły, że Vilgoć zszedł ze sceny po to, by powrócić na nią w roku 2006 z całkiem inną receptą na noise. Używając mikrofonu i kilku efektów, tworzy zjawiskowe dzieło, którego znamiennym elementem jest zachowanie sceniczne. Wijąc się jak wąż w emocjonalnej reakcji na tworzone przez siebie i “filtry” dźwięki, sprawia, że jego występy na długo zapadają w pamięć.

Kolejnym wartym odnotowania projektem jest duet Krew Z Kontaktu. Przygodę swą rozpoczęli w roku  2005 w efemerycznym składzie HUSH, gdzie w triu z Waldemarem Pajdą zabawiali się kabelkami, instrumentami, generatorami i radyjkiem, tworząc całkiem spójne piosenki o bitowej podstawie. Po roku wspólnego próbowania i grania koncertów trio stało się duetem, który w coraz większym stopniu kierował się estetyką usterki. Od końca roku 2006 duet zaczął wprowadzać nowe instrumenty, jak np. spory przewód wentylacyjny rewelacyjnie oddający brzmienia wczesnego Einstürzende Neubauten (zresztą w repertuarze Krwi znajduje się cover tychże). W 2007 do projektu dołączył testowo, gitarzysta rockowy –  podczas ostatnich koncertów ta nowa formuła sprawdziła się znakomicie. Krew Z Kontaktu w wolnych chwilach przygotowuje się do wydania DVD z występami.

 

Artyści hiphopowi, których sztuka kontrastuje z pozbawionymi bitów kompozycjami, także mają swój udział w kreowaniu wizerunku miasta. Pomimo iż mówiono o wielkim boomie na ten gatunek w skali kraju, ostatnio jest ciszej i nawet wszechobecne przekonanie, że jest to najbardziej eklektyczna muzyka na świecie, nie pozwala już “tylko rapować” i cieszyć się ze sponsorowanych ubrań. Hiphopowi artyści muszą się bardziej starać, by zaistnieć wśród coraz bardziej wymagającej publiki. Wrocławskie składy, takie jak Kasta, młody Kanał Audytywny, jazzowy Skalpel czy Tymon, można spokojnie pominąć, bo wiele mniej znajdziesz w internecie na temat Roszji, Sinego czy Jota. Pierwszych dwóch pochodzi z podwrocławskich Polkowic. Roszja zaczynał w jednym z pierwszych zespołów hiphopowych w Polsce – Ogrodzie Alicji, ale  obecnie trudno zdobyć owe nagrania… Te pierwsze, udane zresztą, próby infekowania rapem zaczęły się90 kilometrów od stolicy Dolnego ¦ląska i dopiero kilka lat później, w drugiej połowie lat 90. jego pomysły wylądowały fizycznie we Wrocławiu. Po kilku nielegalach, o nieco punkowym przekazie, w roku 2002 wraz z producentem Lulkiem pojawiła się Płyta CD projektu Sfond Sqnksa pt.Obawa przed potem. Wydawnictwo wypełnione po brzegi funkiem i rozbudowanym językowo rapem pokazało, że ten rodzaj muzyki wcale nie musi opierać się na freestyle’u w ciemnej bramie i może pokazywać jasną stronę życia przez czerpanie przyjemności z samego słuchania. Niestety przeszła ona bez echa, a sam Roszja z Lulkiem zniknęli ze sceny na dość długi czas. Pięć lat później – czyli w roku bieżącym – zostanie uwolniona następna produkcja duetu, Roszja (tym razem jako Perkipat) odgraża się winylową edycją w limitowanym nakładzie na zasadach DIY, a ich wydawca z czasów Sfondu twierdzi, że to będzie to płyta życia Roszji. Warto zapamiętać. Na koncertach artysta pokazuje się z rzadka, może po wydanym winylu będzie go można zobaczyć na scenie.

Kolejną postacią, przez długi czas związaną z działaniami Roszji/Perkipata, jest Siny. Pochodząc z tego samego miasta, przez chwilę współtworzył Ogród Alicji, a następnie sam, jeszcze jako nastolatek, zainicjował grupę zła klasaktóry to skład niczego dobrego się nie doczekał. Dopiero projekt solowy przyniósł efekty. Wydana w 2002 roku płyta CD W siną daldała dowód zainteresowania Sinego muzyką gitarową. Połączenie wysokiego flow z dźwiękami NoMeansNo czy Unwound tworzy miks, o którym ciężko zapomnieć. I tak samo, jak w przypadku wcześniej opisywanego, nastąpiła cisza, którą niedługo przerwie najnowsza produkcja. W rolę producenta wcielił się artysta z Mik.Musik.! – CO (aka Kobalt), więc można spodziewać się naprawdę interesującego przedsięwzięcia dźwiękowego.

Ostatni z wyróżnionych – Jot – to spośród opisywanej trójki jedyny “korzenny wrocławianin”, a zarazem jeden z lepszych raperów, jakich można usłyszeć na koncertach. Swe pierwsze projekty zarejestrował jako Pan Jot w okolicach 1994 roku. Kilka lat później, razem z ekipą Wrotacja wydaje klasyczne demo podparte kilkoma występami. Już w 2000 roku razem z Neonem (w składzie Snayper, Bielebny, Jot) wydaje legalnie płytę Ostatnie takie trio. Produkcja ta poprzedzona jest udziałem w paru składankach i masą koncertów na Dolnym Śląsku oraz innych częściach kraju. Od tamtej pory cały czas coś się dzieje, powstają mixtejpy i kolejne koncerty, ale w dalszym ciągu Jot nie może wzbić się ponad rapową rzeczywistość. Może to i lepiej, choć w przypadku tej muzyki apetyt zwykle rośnie w miarę popularności. Jot się tym nie przejmuje i cały czas powstają nowe teksty. Według wielu to właśnie on jest rozpoznawany jako czołowy reprezentant 071, a dobrze poinformowani twierdzą, że cały czas się rozwija, co przy kilkunastu latach na scenie hiphopowej nie lada komplementem jest. Póki co, cisza.

 

Mówiąc o muzyce rozrywkowej, nie można zapomnieć o istnieniu gatunku z rodzaju triphopowych. Z zasady pomijam w niniejszym tekście  już wylansowane projekty, jednak pozwolę sobie nadmienić o Digit-All-Love. Zespół ma w swym składzie członków popularnej drumandbassowo-nujazzowej Miloopy, nieco mniej popularnego Fake, muzyków teatru Capitol, Filharmonii Wrocławskiej i dzierżącej mikrofon, najpopularniejszej bodaj w mieście Natalii Grosiak (m.in. Mikromusik czy nowopowstający teatralno-dźwiękowy DOM), do tego wizualizacje, za które odpowiada Toyotaka Ota (zasiedziały w mieście niezwykle przyjazny Japończyk, twórca serwisu Wroclaw Weekly Online, na którym informuje obcojęzycznych przybyszów o imprezach oraz zdaje z niektórych z nich wideorelacje). W samej muzyce odbijają się echem piosenki Massive Attack czy islandzkiego Sigur Rós, co sprawia, że ze znalezieniem odbiorców grupa nie ma kłopotów, radząc sobie zresztą ze swoimi kompozycjami całkiem nieźle. Na frekwencję nie może również narzekać zespół Me, Myself and I, który opierając się na minimalistyczneym instrumentarium, skupia się wokół wokali i beatboxingu. Zespół powstał w romantycznych okolicznościach podczas jam session w klubie Rura, niespełna dwa lata temu i całkiem niedawno w dość sporym klubie zabrakło na ich występ biletów. Przede wszystkim pop.

Na scenie gitarowej z niepokojem zauważa się tendencje spadkowe: panuje trend biesiadnego undergroundu lansowanego przez wydarzenia juwenaliowe, choć próbujących wciąż nie brakuje. Wciąż ścigająca garażowy britpop Lili Marlene raczej nie zaskakuje oryginalnością. Za to punkowa Infekcja gra całkiem sprawnie i fani punkowych jedynek są raczej zadowoleni. Hardcore’owy zespół Seven Day Lie, będący na scenie 4 lata, zdobywa sobie coraz większe grono wielbicieli, a świeża jazzcore’owa Toxicaca ma szansę, by zabłysnąć wśród ambitniejszych odbiorców. Żałować za to należy, iż zespoły takie jak All My Bliss czy Automaton praktycznie już nie istnieją. Pierwszy, nawiązujący do Pixies, stracił już chyba na dobre grunt pod nogami, zaś Automaton (powołany do życia przez Macieja Bończyka – ex Robotobibok, Dawida Bargendę – m.in. Kill Your TV i Saturnday oraz Jasona Flowera) choć nigdy nie zagrał żadnego koncertu, zarejestrował wyśmienitą, ponadczasową płytę, niektórym mogącą się kojarzyć choćby z Faraquet. Niedługo zresztą należy spodziewać się ukazania się nagrań z roku 2006. Jak do tej pory w gatunku rock jest to pozycja nie do przebicia, bo czasu się nie boi. Pozostaje wierzyć, że Jason Flower wróci do Polski i zespół zagra koncert.

Wspominając o zespole Robotobibok, jednej z najsławniejszych polskich grup pochodzących z Wrocławia, odnieść się warto także w tej pigułce do wartości jazzowych. Robotobibok, mimo iż niedawno po raz kolejny zawiesił działalność po wydaniu trzech świetnych a różnorodnych płyt (Jogging, Instytut las, Nawyki natury), wielu zmianach personalnych i zrezygnowaniu z wydania czwartego albumu jeszcze podczas jego nagrywania, wciąż pozostaje wielki wartością (pozostając w zgodzie z artykułem o nieznanym dla szerokiego gremium wrocławskiego undergroundu), a zainteresowany czytelnik bez problemu dotrze do informacji oraz muzyki leniwego robota [choćby w artykule Mateusza Franczaka parę stron wcześniej – przyp. red.]. Natomiast niewiele jeszcze wiadomo o projekcie, który powstał po pierwszym jego zamilknięciu, o Mikrokolektywie Majewski/Suchar (trąbka, perkusja, minimoog i sampler). Od 2004 roku poruszają się pomiędzy improwizacjami własnymi a dźwiękami inspirowanymi takimi tuzami, jak Don Cherry, Ed Blackwell czy Max Roach. Tworzą muzykę akustyczną, surową i minimalną. Kuba Suchar, będący niewątpliwie muzykiem, którego umiejętności i wrażliwości nie sposób zanegować, ukazuje, jak wiele można treści przekazać bez odwoływania się do technik drummandbassowych czy ekwilibrystycznych popisów jazzowych. Artur Majewski wtóruje mu opowiadaniami dętymi, w których słuchacz nie znajdzie wszakże popowojazzowych melodii do nucenia. Dodatkowa elektronika (syntezator, minimoog i sampler) stanowi niejako tło i nigdy nie wychodzi  na plan pierwszy.

Dokonaniom ubiegłym Robotobiboka wtóruje Matplaneta, powstała w 2004 roku. Trzy lata później zespół wydał debiutancki album Matplaneta, którego produkcją zajął się Marcin Cichy ze Skalpela. I podobnie jak w przypadku innych wspomnianych grup, zaraz potem band się rozpadł. Pozostał dwuosobowy trzon (Dariusz Dżugan – kontrabas, i Tomasz Matusiak – perkusja), który próbował sił w duecie, bez zadowalających rezultatów. Z czasem udało się stworzyć nowy, sześcioosobowy skład, w którym grają obecnie – do wspomnianych muzyków dołączyła czteroosobowa sekcja dęta (puzon, trąbka, saksofon tenorowy i altowy), m.in. Adam Pindur (eks-Robotobibok). Taki skład daje nadzieję na bardzo interesujący sekstet. Gdzieś z boku sceny offowej działa także wspomniany już Mikromusik z Natalią Grosiak na czele. Projekt raczej chilloutowy, ale zbierający pochlebne opinie. Obecnie zespół również się powiększył, jednak nowy skład potrzebuje jeszcze dłuższego czasu, by się zgrać – ich ostatni występ w Rurze niewielu osobom zaimponował.

Kończąc wywody o wrocławskiej muzyce, dodać muszę słów kilka o bardziej hedonistycznej odmianie muzyki. Dancefloor w stolicy Dolnego Śląska nie ma się czego wstydzić, gdy za gramofonami występuje DJ Plan (kilkanaście lat temu także animator imprez gitarowych). Jego minimalistyczne sety podczas jednej z ostatnich imprez tanecznych w klubie Droga do Mekki zebrały owacje głośne, jeśli nie głośniejsze od tych, którymi nagrodzono występującą tego samego wieczoru importowaną gwiazdę. Podobne rekomendacje od miłośników kręcenia biodrami zbiera DJ Vitek Jansky, Jot, DT (w początkach lat 90. gitarzysta niezłej hardcore’owo-wegańskiej grupy Total Schizo). Również didżeje związani z kolektywem Sitka (Amore, Data) dobrze sobie radzą, oferując muzykę nie zawsze łatwą w odbiorze, ocierającą się o minimal house. Całkiem inne stylistyki prezentują DJ Ożóg oraz DJ Pomnik (obaj z Robotaobiboka). Pierwszy miksuje muzykę popularną lat 60. i 70., tworząc shows często okraszane tańcami na stole (w wykonaniu słuchaczy), drugi proponuje łączenie alternatywnej sceny gitarowej z alternatywną sceną elektroniczną, osiągając zadawalający efekt. Warto ich wszystkich zapamiętać, gdy chciałoby się dać odpocząć jazzowi i noiserockowi.

Opisani twórcy wrocławscy stanowią tylko wycinek sceny muzycznej jednego z najbardziej rozwiniętych kulturalnie miast naszego kraju. O wielu artystach nie napisano wcale, z powodu albo postawy powszechnie szanowanej, acz znanej i/lub mainstreamowej, albo z powodów wręcz przeciwnych – twórczości mało imponującej świadomym słuchaczom.