Numer 4 / 2005

ZameKanaŁasztownia, czyli Musica Genera 2005

Jan Topolski

Maj na polskiej scenie festiwalowej okazał się dialektyczny i skrajnie kontrastowy, niczym marzec, w którym podobno „jak w garncu”. Chciałbym uniknąć tych słów, tych podziałów, ale same się nasuwają. Elektronika współczesna… Trzeci tydzień maja – akademicki, skomponowany, mający na celu wyznaczyć kanon, czyli wrocławska Musica Electronica Nova. Tydzień czwarty – alternatywny, improwizowany, poszukujący i eksperymentujący, czyli szczecińska Musica Genera. Ach, gdybyż oba festiwale połączyły siły lub chociaż otwarły się na doświadczenia „drugiej strony”! Tymczasem każdy z nich zdaje się posiadać wszystkie tradycyjne wady i zalety muzyki, którą promuje. Przyznam się od razu: wiele spodziewałem się po piątej edycji legendarnego w pewnych kręgach festiwalu – już jednak w jego połowie odczucia miałem co najmniej mieszane.

Nikt nie śmie oczywiście podważać osiągnięć organizatorów, szczecińskich muzyków Anny Zaradny i Roberta Piotrowicza na polu popularyzowania i ożywiania polskiej muzyki improwizowanej, od koncertów aż po płyty (opisywane w „G” nr 1, obecnie na naszej stronie). Również festiwal jest już po 4 latach zasłużony, osławiony i cieszy się sporą renomą. Nie sposób się temu dziwić – jako jedna z nielicznych dzisiejszych imprez wierny jest etosowi poszukiwania, ryzykowania, spontanicznego eksperymentu, objawiającemu się choćby w tradycji zapraszania do wspólnej improwizacji muzyków, którzy nigdy ze sobą dotychczas nie grali. Jak więc rozumiem, wpisane jest w ów etos ryzyko artystycznej porażki, przysłowiowego wybuchu w pracowni chemika. W moim odczuciu jednak  (al)chemia tym razem chyba nie zadziałała – w większości przypadków substancje wlane do jednej probówki miast zmienić się w złoto (a niechby i nawet eksplodowały!) stworzyły ledwie zawiesinę…

Ale do rzeczy. Wydarzenia festiwalu można podzielić na improwizacje solowe i zbiorowe lub mniej precyzyjnie na akustyczne, elektroniczne i multimedialne. Pójdę pierwszym tropem, żeby ukazać parę domniemanych prawidłowości, które udało mi się, niepoprawnemu dyletantowi i żółtodziobowi na polu muzyki improwizowanej, spostrzec i zapisać.

 

Z występów solowych największe wrażenie wywarły na mnie dwa koncerty (jeden zaplanowany, drugi niespodziewany) związanego z wiedeńską oficyną Mego Floriana Heckera na laptopie. Pokazał on efekty swojej długotrwałej zapewne pracy z programem Max/MSP, muzykę prawdziwie algorytmiczną, gdzie wprowadzane dźwięki były na żywo obrabiane, filtrowane, zderzane ze sobą, a wyniki kolejnych improwizacji – a może bardziej kompozycji czy po prostu maxowych patcherów – stanowiły podstawę i punkt wyjścia do następnych. Nieprawdopodobne były kaskady dźwięków, ciągłe, acz minimalne (i przez to iluzjonistyczne) metamorfozy materiału, skakanie po rejestrach, wielowymiarowość i dynamiczność wszystkich brzmień. Wcześniej na tym samym koncercie słynny Kevin Drumm zalał słuchaczy masywnymi i monolitycznymi szumami, z których ujmował następnie za pomocą filtrów kolejne pasma czy częstotliwości, niestety dość subtelnie, a subtelne redukowanie szumu zwykle brzmi… bardzo brutalnie. Choć nie mogłem w jego działaniach dostrzec żadnej logiki czy dramaturgii, to jednak podejście Amerykanina ciekawie kontrastowało z postawą Austriaka: w pierwszym wypadku mieliśmy do czynienia z improwizacją addytywną, w której brzmienia się sumują i niejako oddziaływają na siebie; w drugim – z substraktywną, gdzie od maksymalnie zagęszczonego efektu wyjściowego brzmienia są dopiero odejmowane.

Choć duet, to wyjątkowo jednomyślnie zagrali ze sobą Philip Jeck i Janek Schaefer na gramofonach. Za punkt wyjścia posłużyły im znalezione na bazarze płyty z typową muzyką turecką, czyli skalami, ornamentami i zawodzeniem wokalnym. Oczywiście tylko co jakichś czas prześwitywały one spoza gąszczu skreczy, preparacji gramofonów rozmaitymi przedmiotami, dodawaniem innych mechanizmów dźwiękotwórczych – wszystko to spowite w łagodnej aurze czasu zawieszonego, bowiem w ich występie wszystko zwolniło, rozciągnęło się do nieprzeczuwanych obszarów. Choć nie umiem powiedzieć czemu, dla mnie była to pewna muzyczna alchemia…

Za mniejszą lub większą porażkę przyznaje mi uznać elektroniczne występy Pity (industrialowa monotonia), Stephana Mathieu (minimalistyczno-ładna monotonia, także z nonsensownym filmem) oraz laptopowy Kaspara T. Toeplitza i „gitarowy” Keitha Rowe’a. Dwa ostatnie przykłady zasługują na rozwinięcie. Toeplitz, który ma na koncie również akademickie studia i kursy, zafascynował mnie z początku brzmieniami – nieco owadzimi, wewnętrznie wysoce zróżnicowanymi (niemal jak u stochastycznego Xenakisa) – oraz powolnym ich wyłanianiem się z ciszy i postępująccym zagęszczaniem. Niestety, ten jednokierunkowy proces trwał ponad 70 minut, choć materiału było tu przecież na kwadrans dobrej, he he, kompozycji. Rowe przeciwnie – w momencie osiągnięcia najciekawszych i najbardziej niesamowitych brzmień wydobywanych z „gitary stołowej” za pomocą różnych preparacji oraz mechanicznych dodatków, po prostu od instrumentu odszedł, schylił się i wszystko, włącznie ze światłem, wyłączył z prądu. Tak mistrzowskiego wyczucia dramaturgii i tak błyskotliwego zakończenia free improvisation jeszcze nie słyszałem. Jednak ona sama rozwijała się dość wolno i mało dynamicznie; dużo było momentów, kiedy pionier i żywa legenda nurtu wydawał się sam nie wiedzieć, czym by tu jeszcze urozmaicić narrację. Gdy ktoś chciał, mógł niewątpliwie wynieść z tego koncertu wiele korzyści: podpatrzenie warsztatu bardzo doświadczonego improwizatora, próbę pozgadywania, jak zabrzmią położone na stole akcesoria, powiązanie wreszcie znanych z płyt dźwięków z ich źródłami. Jednak czy to była improwizacja czy może raczej eksperyment, pokaz możliwości muzycznych pewnych przedmiotów i mechanizmów? Wiem, te pytania zadaje mu się pewnie od 40 lat…

 

Z międzynarodowych spotkań improwizatorskich parę rzeczy po raz kolejny mnie zastanowiło. Jak objawia się owa interakcja i współudział publiczności, skoro ta siedzi w ciemnościach w nabożnym skupieniu? Czy naprawdę poza Wolframem nie ma w całej Polsce żadnych improwizatorów godnych do zaproszenia do wspólnego tworzenia z ważnymi gościami z zagranicy oprócz… Anny Zaradny i Roberta Piotrowicza? Jak poradzić sobie na scenie z kimś ewidentnie odstającym negatywnie od poziomu pozostałych?

Kwartet: Jean Pallandre (taśmy), Ute Völker (akordeon), Ingar Zach (perkusja) i Anna Zaradny (saksofon) był składem rozbitym, w którym nie doszło ani do syntezy, ani do wybuchu. Choć bogactwu technik i brzmień Zacha i Völker nie można było nic zarzucić, odgłosy świerszczy i zwierzątek serwowane przez Pallandre’a starczyły tylko na parę minut (miłych i dobrze rozegranych zresztą), później z jego strony zbyt wiele interesującego nie dało się już usłyszeć. Podobnie Zaradny, gdyby grała sama, zanudziłaby mnie wielce – na szczęście wchodziła w dialogi z akordeonistką, a ta z perkusistą. I tak jakoś człapała ta muzyka do przodu. Również skład Ignaz Schick (Niemcy, gramofony, elektronika), Ivar Grydeland (gitara) i Ute Völker grał ponoć (niestety nie byłem) bez pasji. Z kolei duet Schicka i Wolframa (Dominik Kowalczyk, elektronika) i Schick okazał się mieć fatalny balans: wszystkie co ciekawe, ambientowe i głębokie płaszczyzny brzmieniowe Polaka była zagłuszane przez agresywną dynamicznie grę Niemca, który na dodatek w ogóle nie dbał o jakąkolwiek logikę rozwoju, rzucając po prostu różne przedmioty na obracającą się tarczę gramodonu…

W ciekawszym kierunku podążyło trio: Ivar Grydeland (gitara), Thomas Lehn (syntezator analogowy), Ingar Zach – dając jeden z niewątpliwie najlepszych koncertów tegorocznej MG. Głównie dzięki znakomitemu dograniu i zestrojeniu brzmień, wielkiej inwencji i wysiłkowi Lehna, który potrafi wciąż zaskakiwać (a miałem go okazję słyszeć trzykrotnie w ciągu dwóch miesięcy). To była ta improwizacja, na jaką czekałem, ujawniająca w każdej sekundzie wielość i żywość relacji między muzykami, z których każdy mógłby jednak równie dobrze grać sam i solowym występem wypełnić koncert. Jak musiał się tu nagimnastykować Zach, by dorównać niespożytej energii Lehna, jak ciekawie wchodził w interakcji z Grydelandem, poruszających się w niemierzonych rejonach tuż obok konwencjonalnego gitarowego dźwięku.

Wielce ciekawymi wydarzeniami były trzy koncerty mulitmedialne: dwa filmowo-muzyczne i jeden taneczno-muzyczny. Występ grupy Metabrokeine z Francji w składzie: Laurent Berger i Xavier Quérel (projektory, filmy) oraz Jérôme Noetinger (elektronika), choć ósmy tego dnia i kończący się o 3 w nocy okazał się powalający, i to bynajmniej nie ze względów kondycyjnych. Nadrzędna i pierwotna była w nim warstwa wizualna – wiele powtarzających się kadrów i pętli, nakładanych obrazów, zanieczyszczeń, białych i kolorowych świateł, zakończyła się  zaś wyjściem artystów poza teren projekcji i ukazaniem cieni publiczności, które sama się sobie przyglądała na ekranie. Mistrzostwo! Tej opowieści z nieoczekiwaną puenta Noetinger starał się dorównać w warstwie muzycznej, jednak nie do końca mu się to chyba udawało, gdyż wiele produkowanych przez niego brzmień było nieprzemyślanych i zupełnie wręcz przeszkadzających obrazowi – choć być może bezeń odnalazłbym je całkiem ciekawymi (bo zasób technik i dźwięków być imponujący). Podobno również i dwa pozostałe koncerty multimedialne okazały się interesujące, zwłaszcza występ tancerki Myriam Gourfink (Francja) do muzyki Topelitza.

Podsumowując, wyraźnie zaznaczyła się na festiwalu różnica między grą solową (przypominającą nieraz prezentacje najnowszych swoich badań bez zwracania uwagę na to, że ktoś tego może przypadkiem słuchać) a zespołową (gdzie niestety często w składach zdarzało się pęknięcie czy różnica poziomu i stylu gry). Z drugiej strony, można było w ten sposób wyraźnie poczuć różnicę między zapowiadaną w podtytule festiwalu muzyką eksperymentalną a improwizowaną. Pierwsza reprezentowana była zatem przez poszukiwania i podążania wciąż naprzód, bez oglądani się na boki czy wstecz – co niestety przekładało się czasami na wątpliwą dla świadków tych poszukiwań organizację czasu i narracji. Zaś w improwizacji, jak to w improwizacji, najważniejsza była po prostu dobra, zmienna, ciągle się estetycznie odnawiająca gra. Jak wypadłoby zderzenie obu postaw w ramach jednego składu? Dla mnie taki wymarzony zestaw stanowiliby: Hecker (elektronika cyfrowa), Lehn (elektronika analogowa), Völker (brzmienia ciągłe) i Grydeland (brzmienia krótkie)… Ale i tak wiele konstelacji tegorocznej MG okazało się frapującymi, i pozostanie w mojej pamięci na długo.

Organizatorom życzyć można tylko większego otwarcia się na scenę rodzimą (są tam przecież postaci równie ciekawe co europejskie gwiazdy?), bardziej dla słuchaczy komfortowego ułożenia programu (może da się festiwal rozciągnąć na 4 albo 5 dni?) i chyba jednak bardziej rygorystycznej selekcji elektroników (bo są – jak się zdaje – bardziej nowocześni i panujący nad czasem improwizatorzy?). Niech te życzenia nie przesłonią podziękowań – za ciągłą pasję poszukiwania, próbowania i ryzykowania, za ożywianie martwych miejsc i świetne dostosowanie do nich zapraszanych muzyków (jak Hecker w Rzeźni na Łasztowni czy Mathieu w Operze na Zamku, gdzie odbyła się część koncertów poza zwyczajowym teatrem Kana), za zapraszanie mistrzów (jak Zach, Rowe czy Lehn). Wizyta w Szczecinie w końcu maja to dla wszystkich chcących trzymać rękę na pulsie współczesnej improwizacji czy elektroniki po prostu obowiązek. A czasami nieprzewidywalna i przyjemna przygoda…

Powyższa relacja została pierwotnie opublikowana na portalu Diapazon, a w skróconej postaci znajduje się w drukowanym 4 numerze „Glissanda”.

Opublikowane a nie podpisane w drukowanej wersji pisma zdjęcia są autorstwa Daniela Brożka – za pominięcie przepraszamy Autora i Czytelników.